Święta, podobnie jak inne z natury wspólnotowe wydarzenia, stały się współcześnie festiwalem próżności i ostentacyjnej konsumpcji.
Psujemy rodzinne święta milionom osób pracujących w sklepach tylko dlatego, że musimy oddać się szałowi zakupów. Prezent świąteczny stał się współcześnie okazją do okazania statusu społecznego, władzy i siły finansowej. Istota bezinteresownego, darmowego daru ofiarowanego w wolności, realizuje się w podstawowej komórce społecznej – rodzinie. Fundamentem prawdziwego daru jest zaś obecność i wynikająca z niej relacja. (Marcin Kawko)
Boimy się ciszy, więc próbując jej przeciwdziałać krzyczymy jak najgłośniej. „Solidaryzując” się z nami krzyczą również półki w sklepach, banery i billboardy na ulicach czy dzwoneczki w radiu. Z ogromną radością włączamy się w konsumpcyjną liturgię, której kapłani oferują nam coraz bardziej widowiskowe doznania. Dostępne tu i teraz, bez konieczności oczekiwania, bez żadnych wyrzeczeń. Wiążą się z tym dwa niezwykle niebezpieczne mechanizmy. Pierwszym z nich jest budowanie nowej tożsamości wspólnotowej w oparciu o niezbędność konsumpcji. Drugim natomiast jest wykorzystanie naturalnej relacyjności człowieka, wyrażanej w zwyczaju obdarowywania się prezentami.
Z inflacją nawet święta są słabe
Jedna z bardziej poczytnych polskich gazet umieściła na przełomie listopada i grudnia 2022 r. trzy artykuły o następujących tytułach: „Słabe święta dla biznesu. Polacy wydadzą mniej nawet na prezenty dla dzieci”, „Na prezentach handlowcy w tym roku nie zarobią: ma być eko i tanio” oraz „Świąteczne żniwa mogą być rozczarowaniem dla sklepów”. Pomyślałem sobie „o! jak fajnie, nareszcie zaczęła hamować ta absurdalna karuzela!”. Następnie jednak przypomniałem sobie, że media są w pewnym stopniu odzwierciedleniem społecznych trendów, więc taka narracja świadczy źle nie tylko o nich, ale o całym naszym społeczeństwie.
Czym są dla nas święta? Oddajmy głos jednej z radiowych reklam: „W święta wszyscy bliscy mówią jednym głosem – głosem okazji w X”, gdzie X to jedna z sieci handlowych zachęcających do skorzystania ze „świątecznych promocji”. Tego samego dnia usłyszałem w banku pana tytułującego swój przelew mianem „prezentu na zakupy świąteczne”. Dopiero wtedy do mnie dotarło od jak dawna żyjemy z tą przedziwną kategorią zakupową – „zakupy świąteczne” nie są wcale czymś nowym. Jak doszło do tego, że wielkie wydarzenie historyczno-religijne zmieniło się w okazję do odwiedzenia sklepu? Jakie niesie to za sobą skutki? Co mówi o nas jako osobach?
Postaram się odpowiedzieć na te pytania, jak najmniej poruszając wątek wszechobecnego plastikowego kiczu, który wcisnęła nam przesiąknięta konsumpcjonizmem „zachodnia cywilizacja”. Tony kolorowych śmieci dostępne w sklepach za absurdalne kwoty są zbyt wielkim absurdem, by ten wątek pogłębiać. Daliśmy się po prostu wtłoczyć w potężny przemysł, który utrzymuje się z zagłuszania naszych potrzeb, w których miejsce może w nas wytworzyć nowe pragnienia. Pragnienia, które zaspokoić mogą oczywiście konkretne rzeczy przez ów przemysł produkowane.
Zamiast pisać o kiczu chciałbym zwrócić Waszą uwagę na dwa bardzo niebezpieczne i bezczelne mechanizmy, którymi bawią się na nas marketerzy (czy też szerzej: apostołowie współczesnej komercyjnej krainy szczęśliwości). Pierwszym z nich jest budowanie nowej tożsamości przeciętnego obywatela w oparciu o niezbędność, nieodwracalność i naturalność konsumpcji. Drugim natomiast jest wykorzystanie naturalnej relacyjności człowieka, będącej przejawem wrodzonej empatii i altruizmu, które wyrażają się w zwyczaju obdarowywania się prezentami.
Człowiek jest poszukiwaczem sensu
Opowieść o mechanizmie budowy konsumpcyjnej narracji zacznę od przywołania słów papieża Franciszka ze spotkania (we wrześniu 2022 r.) Ekonomii Franciszka – ruchu młodych przedsiębiorców, ekonomistów i działaczy społecznych. Mówiąc o niezrównoważeniu kapitalizmu papież powiedział, że „człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga, zanim stanie się poszukiwaczem dóbr, jest poszukiwaczem sensu. Wszyscy jesteśmy poszukiwaczami sensu. Dlatego pierwszym kapitałem każdego społeczeństwa jest kapitał duchowy, bo to on daje nam motywy, aby codziennie wstawać i iść do pracy, i generuje radość życia, która jest również niezbędna dla gospodarki.”
Franciszek mówi w tej części wystąpienia o większej narracji, która mogłaby poruszyć nas do działania. Nawiązuje do problemu, który jako jedno z największych zagrożeń współczesności wskazał w encyklice „Caritas in Veritate” Benedykt XVI – zagrożenie opanowania powszechnej świadomości przez relatywizm. Zauważmy, że w tym duchu działają współcześni giganci kapitalizmu. Nie pchają nas na barykady, nie próbują skłócić nas z wartościami. Zamiast tego, konsumpcyjna kultura wmawia nam, że wartości te są przeterminowane, nudne, bezsensowne, niewarte uwagi, że liczy się „tu i teraz”, trzeba korzystać z życia. Dziwnym trafem, z kierowanego do odbiorców przesłania reklamowego płynie komunikat, że korzystać z życia można tylko kupując i konsumując kolejne produkty i usługi. W ten sposób, zamiast zadawać sobie jakiekolwiek fundamentalne pytania o sens i istotę działania – do czego prowadzą nas czy to religia, czy świeckie systemy filozoficzne – mamy oddać się konsumpcji, zatracić się w bezkresnym oceanie przyjemności płynącej z nabywania, gromadzenia i pochłaniania kolejnych produktów, czy to masowych, czy rzekomo skrojonych pod nasze indywidualne potrzeby, wyjątkowych, dostępnych tylko dla nas.
Tożsamościowa wspólnota konsumpcji
I to się układa w narrację, która ma nadać sens naszym działaniom. Cała atmosfera, budowana już od początku listopada, ma nam dostarczyć moment niezwykłości w zwyczajnym, szarym życiu (szarym zwłaszcza w listopadowej Polsce). Jednocześnie szarość ta nie może nas prowadzić do refleksji – byłoby to „nieopłacalne”. Adwent – ten współczesny, komercyjny – nie ma być czasem oczekiwania, ma być czasem akcji. Pustkę trzeba zapełnić, wykorzystać, zbudować na tym fundamencie inną poruszającą narrację. Współczesny świat boi się ciszy, stara się więc ją zagłuszyć z jak największym impetem. Tym bardziej, że właśnie od tego impetu zależeć będą zyski, na których zbudowany jest system kapitalistyczny.
Pustki tej nie można zapełnić tak po prostu. Nie można zmusić ludzi do kupowania niepotrzebnych rzeczy na wolnym rynku. Jak jednak doskonale zauważa Zygmunt Bauman w książce „Praca, konsumpcjonizm i nowi ubodzy”, taki dryl nie jest nam już potrzebny. Nie budujemy już bowiem tożsamości wspólnotowej nowoczesnego społeczeństwa w oparciu o pracę (czy też jakość relacji międzyludzkich) – nie ma już wielkich społeczności zakładowych, swoje miejsca pracy zmieniamy jak rękawiczki, nie włączając się w jakąś szerszą wspólnotę, pracę traktując kontraktowo. Puste miejsce, jakie tu powstaje, wypełnia nam „wspólnota konsumpcji”. Cudzysłów jest tu nieprzypadkowy. Jak dalej podkreśla Bauman, nie ma czegoś takiego jak wspólnota konsumpcji. Akt konsumowania jest z natury indywidualny, a współuczestnictwo w konsumpcji (jak choćby udział w sztukach teatralnych czy robienie zakupów w galeriach handlowych) tylko wzmacnia przyjemność płynącą z możliwości okazania statusu społecznego. O ile produkcja jest przedsięwzięciem w pełni kolektywnym, o tyle konsumpcja jest już zupełnie indywidualna.
Święta jako seria kontraktów
Prowadzi nas to do bardzo smutnego wniosku – postrzeganie świata i funkcjonowanie społeczeństwa w oparciu o relacje międzyludzkie zastępujemy serią kontraktów. Te bowiem nie wymagają od nas takiego zaangażowania emocjonalnego. Nie wymagają również poświęceń – kontrakt jest bowiem ograniczony czasowo, a jeśli coś nam przestaje pasować, możemy go zerwać. Jest to widoczne i niesie tragiczne skutki w wielu sferach życia, czego przejawem są choćby kryzys instytucji rodziny i epidemia samotności (oraz związana z nią fala depresji). Odnosi się to jednak również do świąt. Święta redukujemy bowiem do kontraktowego wypełnienia „obowiązku”. Zamiast zaangażować się w stworzenie czegoś sensownego, czego centrum byłaby relacja z drugim człowiekiem, wolimy kupić mu jakąś rzecz, uspokajając swoje sumienie. Do kwestii prezentów jeszcze wrócimy, teraz jednak kilka innych ważnych implikacji kontraktualizacji relacji międzyludzkich.
Kontrakt zastępujący relację
Po pierwsze, redukujemy relację z dziadkami i rodzicami do stosunku konsumenckiego. Wyprowadziliśmy się już z domu, mieszkamy w innym mieście, ale jako że święta według Polaków wciąż są wydarzeniem rodzinnym, chcemy odwiedzić rodziców. To jednak często na ich barkach składamy przygotowanie tych świąt. To oni muszą tydzień wcześniej zamartwiać się o to, co ugotują dzieciom, które przecież tak rzadko ich odwiedzają. Zamartwiać się, nie tylko dlatego, że przygotowanie wszystkiego wymaga wysiłku, ale również dlatego, że seniorzy sami ledwo wiążą koniec z końcem, czego jednak nie mogą dać po sobie poznać, więc np. biorą pożyczkę tylko na urządzenie świąt dla dorosłych dzieci, które wpadną do domu na dwa dni i zaraz potem muszą szybko uciekać z powrotem do swoich biurowców.Drugi wniosek jest jeszcze bardziej obrazowy, gdyż dotyczy praktycznie nas wszystkich. Spójrzmy na to, co w naszej kulturze zrobiliśmy ze stricte relacyjnymi dotąd wydarzeniami, takimi jak:
Sylwester – okazja do wspólnego świętowania kalendarzowego przełomu, która zmieniła się w swoisty wyrzut sumienia, że wszyscy wokół gdzieś idą lub jadą a ja zostaję w domu,
Komunia święta i chrzest – abstrahując od warstwy religijnej, miłe spotkanie i rytuał inicjacji dziecka we wspólnocie, w którym to rytuale uczestniczą bliscy jej członkowie tejże wspólnoty, w tej chwili jest często zwykłym festiwalem próżności,
Ślub i wesele – fakt, wiejskie wesela sprzed kilku dekad również urządzane były na wiele osób, stół miał wyginać się od jedzenia i napojów, jednak wydarzenie to przygotowywane było w dużym stopniu siłami własnymi i członków rodziny, sąsiadów; teraz natomiast w sposób spektakularny sami zagoniliśmy się w róg, w którym czujemy „społeczny przymus” organizacji czegoś dużego, nie mogąc jednak zrobić tego własnymi siłami (nie tylko nie mamy swojej stodoły, ale wesela teraz „nie wypadałoby” zrobić w takim miejscu, nawet gdybyśmy je mieli), płacimy po 300 złotych za talerz, biorąc nierzadko kredyt na wesele.Wydarzenia, których istotą i celem było dzielenie radości z bliskimi, stały się pokazami próżności, pychy i ostentacyjnej konsumpcji, ograniczanej jedynie zdolnością kredytową. =
Destrukcyjne zakupy
Wracając do świąt Bożego Narodzenia i poprzedzających je „zakupów świątecznych”. Odłóżmy na chwilę na bok absurd zamieniania święta religijnego w święto wolnego rynku. Zwróćmy uwagę na realne implikacje społeczne. Jedną z nich, niestety rzadko dostrzeganą, jest szkoda, jaką nasze zakupy robią milionom Polaków – 742 tysiącom pracowników handlu detalicznego w branży spożywczej i ich rodzinom. Już i tak na co dzień fatalnie traktujemy pracowników sklepów, kontraktualizując stosunek do nich. Oni są pracownikami, my klientami, hierarchia jest więc domyślnie jasna – to oni mają być na nasze zawołanie. Jakże inaczej traktuje się takich pracowników choćby we Włoszech czy Hiszpanii – tam są oni po prostu ludźmi, którym należy się szacunek, do których warto się uśmiechnąć i powiedzieć miłe słowo. Co się dzieje zamiast tego w polskich sklepach, zwłaszcza w przedświątecznej gorączce? Pozostawiam to Waszym obserwacjom w najbliższych dniach.
Pracownicy sklepów muszą to wszystko znosić, kumulować emocje i przynosić później w święta do własnych domów. Zważywszy dodatkowo, że większość kadry w tej branży stanowią kobiety, na których barkach wciąż w polskich domach spoczywa przygotowanie stołu wigilijnego, mamy dodatkowy stres, potęgowany tym, że jeszcze w samą wigilię muszą być co roku w pracy. Psujemy święta milionom Polaków tylko dlatego, że musimy oddać się szałowi zakupów, bo przecież kiedy jak kiedy, ale w święta to stół się musi uginać.
Próbując przekrzyczeć ciszę
Ostatnia uwaga w tej części tekstu, w której – przypomnę – analizujemy próbę budowy naszej wspólnotowej tożsamości w oparciu o konsumpcję, dotyczy coraz większego strachu przed ciszą i samotnością. Samotność, która przybrała już rozmiary epidemiczne, jest przedmiotem jednego z naszych największych lęków. Staramy się więc zagłuszać ją z jak największą siłą – działa tu efekt wahadła. Przykrywamy brak jakościowych relacji interpersonalnych budowaniem sztucznych relacji z przedmiotami, przeżyciami, doznaniami i doświadczeniami. Stąd bierze się nadmiar – boimy się ciszy, więc próbując jej przeciwdziałać krzyczymy jak najgłośniej. „Solidaryzując” się z nami krzyczą również półki w sklepach, banery i billboardy na ulicach czy dzwoneczki w radiu. Wczuwają się w nasz nastrój, my czujemy więc sentyment i oddajemy się im w objęcia. Z ogromną radością, jakże aktywnie włączamy się w konsumpcyjną liturgię, której kapłani oferują nam coraz bardziej widowiskowe doznania. Dostępne tu i teraz, bez konieczności oczekiwania, bez żadnych wyrzeczeń.
Prezent – droga na skróty
Jak przypomina Jeremy Seabrook w książce „The Race for Riches: The Human Cost of Wealth”, tajemnica sukcesu współczesnego społeczeństwa tkwi w rozwoju sztucznie wytworzonego i subiektywnego poczucia niedostatku. Nic bowiem nie mogłoby być gorsze dla kapitalizmu (w jego patologicznej formie ograniczonej do ślepego wzrostu gospodarczego) niż fakt, że ludzie mogliby być zadowoleni z tego, co już mają. Konsumpcjonizm warunkuje wzrost. Jest jednak zjawiskiem wyraźnie szkodliwym zarówno dla spójności społecznej, jak i dla każdego obywatela z osobna. Szkodliwym szczególnie w okresie rodzinnych świąt, kiedy przypominamy sobie o niedoskonałościach relacji z teoretycznie bliskimi nam osobami. Społeczeństwo konsumpcyjne daje nam natomiast łatwą odpowiedź na problem trudów i wyrzeczeń jakie wiązałyby się ze stałym dbaniem o jakość relacji – możemy wykupić się prezentem!
I tak dochodzimy do drugiego fenomenu świątecznego. Jest on z nami od bardzo dawna, ale nigdy jeszcze nie przyjmował aż tak skrajnego wymiaru. Jako cywilizacja udało nam się zepsuć coś naturalnego, wrodzonego – odpowiedź na potrzebę wzajemności, realizowaną przez obdarowywanie się.
Więcej kolorów – dzieci wytrzymają
Wprawdzie na popularności zyskują zabawki drewniane czy produkty eko. Do prostoty mobilizuje nas dodatkowo komunikowany jeszcze do niedawna z każdej strony kryzys. Wciąż jednak wiele osób – zwłaszcza starszych – utożsamia ideę prezentu świątecznego z czymś jak najbardziej kolorowym, świecącym i błyszczącym, wydającym sto różnych dźwięków. Nawet jeśli prezent ma być dla 1,5-rocznego wnuka. Wnuk powinien mieć więcej, bo my w dzieciństwie mieliśmy tak mało. Prezent jest natomiast wyrażeniem chęci czynienia dobra, próby wywołania uśmiechu, stworzenia lepszego środowiska do rozwoju. Intuicyjne wydaje się zatem, że lepiej mieć więcej niż mniej.
Dlaczego zatem najczęstszymi prezentami bez których większość z nas nie wyobraża sobie świąt i wielu innych uroczystości (urodzin, imienin, obrony doktoratu czy znalezienia nowego mieszkania) są trucizny – słodycze (przyczyna wielu chorób na czele z próchnicą, cukrzycą i otyłością), alkohol (jakże szkodliwy zwłaszcza w Polsce) czy tony plastiku, zalegające później setki lat na wysypiskach a produkowane przez wykorzystywanych pracowników azjatyckich fabryk? Przede wszystkim dlatego, że poddając się marketingowej manipulacji (polecam tu świetny dokument „The Birth of Shopping” dostępny na platformie CuriosityStream lub dostępny na YouTube film „The Century of the Self”) oderwaliśmy się od prawdziwej istoty daru, obecnej w kulturze cywilizacji łacińskiej.
Prezent – emanacja siły
Współczesny fenomen panicznego wręczania prezentów (panicznego w sensie powszechnego społecznego przymusu obdarowywania np. chrześniaków w każde święta) zbliża nas do społeczeństw pierwotnych, którym daleko było do kultury europejskiej. Już w pierwotnych społecznościach dar miał bardzo ważne znaczenie kulturowe i ekonomiczne. Antropolog Marcel Mauss pisze w swoim największym dziele „The Gift”, że system wymiany darów w kilku omawianych przez niego społeczeństwach (jak np. Melanezja, Polinezja i pierwotni mieszkańcy północnego Zachodu obecnych Stanów Zjednoczonych) służył tworzeniu i utrzymywaniu więzi społecznych, umacnianiu praw i obowiązków, utrzymaniu funkcjonowania społeczeństwa w określony sposób.
Mauss analizując zwyczaje tych ludów, bazując również na badaniach Bronisława Malinowskiego, zauważa, że rytuały wymiany prezentów, takie jak np. amerykański potlatch, służyły przede wszystkim konserwacji struktury społecznej oraz ogólnemu wyrażaniu wyższości nad inną osobą, utwierdzając przy tym swój status społeczny. W pewnym sensie przypomina to współczesną sytuację, w której nowożeńcy porównują zawartość kopert otrzymanych od gości weselnych, rodzice porównują cenę (bo przecież nie realną wartość) prezentów, jakie od wujków i cioć otrzymały ich pociechy a same dzieci najchętniej czekają na świąteczną wizytę tych dziadków lub wujków, od których mogą dostać najdroższy prezent. Prezent z przymusu staje się zatem okazją do okazania statusu społecznego, władzy i siły (przede wszystkim finansowej). Co jednak ciekawe, Mauss podkreśla, że w pierwotnych cywilizacjach ofiarowany prezent musiał zawierać tzw. hau, czyli specjalnie adresowany przez prezentodawcę element duchowy, swego rodzaju zamieszczoną w nim siłę i intencję. Dlatego właśnie osoba otrzymująca taki dar zobowiązana była do zatrzymania go przynajmniej przez rok i dopiero później przekazania odpowiedniego hau innej osobie oraz oczywiście odwzajemnienie daru poprzedniemu dawcy. Prezent nie mógł więc być czymkolwiek – był starannie dobierany i zawierał w sobie ładunek emocjonalny czy wręcz duchowy.
Częściowa wymiana darów
Istota daru w cywilizacji łacińskiej była bliższa temu właśnie komponentowi duchowemu. Na gruncie ekonomicznym ciekawie opisuje to George Akerlof w artykule z 1982 r. pt. „Labor Contracts as Partial Gift Exchange”. Amerykański ekonomista komentuje w nim wyniki badań George’a Homansa, który wykazał, że pracownice pewnej instytucji finansowej, zajmujące się księgowaniem płatności, funkcjonują w pracy inaczej niż oczekiwałby przeciętny zwolennik ekonomii neoklasycznej. W eksperymencie okazało się bowiem, że zamiast maksymalizować swoją użyteczność (możliwość spokojniejszej pracy za tę samą płacę) pracownice solidaryzowały się z koleżankami, których produktywność była niższa, wykonując za darmo dodatkową pracę, by tylko koleżanki te nie zostały zwolnione. Ich nadproduktywność była więc bezinteresownym darem dla osób, z którymi miały zbudowaną relację. Akerlof tłumaczy to zjawisko wagą, jaką ludzie przykładają do wartości takich jak lojalność czy solidarność. Dar staje się tu zatem urzeczywistnieniem wyznawanych wartości, związanych z sentymentem, jakim człowiek darzyć może drugiego człowieka, grupę, której jest częścią lub instytucję, z którą się utożsamia.
Autentyczny dar jest nierozłączny od obecności
Instytucją taką może być również rodzina. To w niej najpełniej realizuje się istota altruistycznie pojmowanego daru, czyli – jak w wielu pracach zauważają włoscy ekonomiści Stefano Zamagni i Luigino Bruni – daru ofiarowanego w wolności, tj. darmowego. Czy taka darmowość oznacza pełną bezinteresowność w postaci braku oczekiwania czegokolwiek w zamian? Nie do końca. Powstaje tu – opisywana ciekawie przez Michaela Tomasello w książce „Dlaczego współpracujemy” – wzajemność pośrednia. Akt ofiarowania daru zawiera w sobie intencję stworzenia braterskiej wspólnoty. Tak właśnie dar działa w rodzinie – jest bezinteresowny o tyle, że nie wymaga odwzajemnienia o tej samej wartości, jednocześnie jednak wymaga wzajemności pośredniej, tj. oczekuje, że podarunek przysłuży się dobru wspólnoty rodzinnej, chociażby poprzez zwiększenie radości jednego z jej członków, co ważne – w miejscu i czasie spędzanym wspólnie.
Szczególnie ta ostatnia cecha jest kluczowa dla rozumienia daru w naszej cywilizacji. Bardzo ważna i bardzo duża jest bowiem różnica między bezinteresownym, darmowym darem a filantropią. Filantrop bowiem czyniąc darowiznę (często anonimową) uniemożliwia odbiorcy odwzajemnienie podarunku, co może go przysporzyć o częściowe poczucie wstydu. W ten sposób okazywana jest bowiem wyższość dawcy w strukturze społecznej – następuje pokaz jego siły, poprzez okazanie szczodrości. Bezinteresowny dar natomiast zawsze pozostawia pole do odwzajemnienia, które jednak nie jest stosunkiem quid pro quo, nie musi zostać odwzajemnione bezpośrednio i w wysokości odpowiadającej pierwotnemu podarunkowi. Najważniejsze jest jednak to, że fundamentem prawdziwego daru jest obecność i wynikająca z niej relacja.
Tłumacząc to w książce pt. „Famiglia & Lavoro” Stefano Zamagni odwołuje się do encykliki Deus Caritas Est, w której Benedykt XVI napisał (pkt. 34.): „Działanie praktyczne pozostaje niewystarczające, jeżeli nie jest w nim uchwytna miłość do człowieka, miłość, która się karmi spotkaniem z Chrystusem. Głęboki, osobisty udział w potrzebie i cierpieniu drugiego staje się w ten sposób dawaniem samego siebie: aby dar nie upokarzał drugiego, muszę mu dać nie tylko coś mojego, ale siebie samego, muszę być obecny w darze jako osoba.” Zamagni mówi nam – za papieżem Benedyktem XVI – że dar materialny jest czymś zupełnie niewystarczającym, czy wręcz nieistotnym, jeśli nie wiąże się z obecnością, wejściem w relację (choćby mikrorelację – spojrzenie w oczy) z drugim człowiekiem. Istotą daru jest bowiem zastąpienie jego przedmiotu właśnie tą relacją, dla której jest jedynie symbolem i źródłem inspiracji.
Sentymentalny powrót do dzieciństwa
Po odrzuceniu fundamentu i sensu całych świąt – Boga – pozostał nam jedynie sentyment do czegoś wyjątkowego w kalendarzu. Zostało nam już tylko przyzwyczajenie, że pod koniec roku zamiast kontynuować szarość kolejnych tygodni, na chwilę wychodzimy ze swoich ról, wracając do niewinnego dzieciństwa, w którym chociaż raz czuliśmy się jakoś docenieni. Nie można winić dzieci za to, że oczekują prezentów. Prezenty są dla nich pewnym znakiem dostrzeżenia ich samych, na co tak mało czasu jest w rozpędzonym świecie nieograniczonego wzrostu gospodarczego. Sentyment ten skrzętnie wykorzystują jednak handlowcy, bez skrupułów żerując na wrodzonej potrzebie relacyjności. Im mniej mamy czasu na budowanie relacji, które wymaga cierpliwości i wyrzeczeń, tym bardziej podatny grunt tworzymy dla ich działań. Ostentacyjna konsumpcja tworzy nam narrację, której domniemaną wartością jest obietnica wrażeń i doznań, jakich jeszcze nie doświadczyliśmy, opakowana w doskonale nam znany anturaż ciepłych, pogodnych i uśmiechniętych ozdób świątecznych.
Święta parodią daru
Jaki otrzymujemy efekt? Taki, że święta zostają sprowadzone do konieczności uczestnictwa w festiwalu przesytu. Święta są prezentem. Emblematyczny dla tej katastrofy jest zeszłoroczny film krótkometrażowy z uniwersum Marvela pt. „Strażnicy Galaktyki: Coraz bliżej święta”. Bohaterowie filmu próbują odtworzyć święta jednemu ze swoich ziemskich znajomych – Quillowi. Bazując na jego wspomnieniach okazuje się jednak, że święta są niczym innym jak okazją do pośpiewania radosnych piosenek (w żaden sposób nienawiązujących oczywiście do Bożego Narodzenia) i wręczenia jakiegoś materialnego podarunku lub zapewnienia komuś wyjątkowego przeżycia. W filmie jest to doskonale połączone – prezentem staje się bowiem aktor z dzieciństwa Quilla. Obraz ten nie tylko redukuje zatem święta do wymiany prezentów, ale również zarysowuje indywidualistyczną, konsumpcyjną rzeczywistość, w której aktem godnym pochwały jest porwanie człowieka w celu spełnienia czyjegoś pragnienia.
Jaka jest istota świąt i czym jest prawdziwy dar pokazał nam przeszło 2000 lat temu Chrystus, który w pewnym stopniu zrewolucjonizował pojęcie daru. O ile bowiem wcześniej dar był rytualnie związany z okazywaniem pozycji społecznej i koniecznością bezpośredniego odwzajemnienia, Jezus pokazał, że prawdziwy dar może być bezwarunkowy, bezinteresowny. Esencją tego daru jest natomiast poświęcenie. W Jego przypadku było to poświęcenie radykalne. My jednak nie musimy od razu poświęcać siebie – wystarczy poświęcenie chwili, odrobiny uwagi czy też rozpędu. Temu służy Adwent – ma być okresem uspokojenia i radosnego oczekiwania na coś wyjątkowego, wielkiego. Czasem oderwania się od codzienności, jednak nie poprzez zakrzyczenie ciszy, tylko poprzez wykorzystanie refleksji do działania na rzecz drugiej osoby.
Dobra jest więcej
Na koniec, zamiast podsumowania, wezwanie do działania. Coraz powszechniejszą odpowiedzią na konsumpcyjny przesyt w okresie świątecznym jest całkowite odrzucenie świąt, pełna obojętność. Jak już wspomnieliśmy, apatia, rezygnacja i alienacją są odpowiedzią najgorszą z możliwych. Jeśli – słusznie – nie odpowiada nam narracja konsumpcjonistyczna, włączmy się w tworzenie innej, wyjątkowej, prawdziwej, skupionej na drugim człowieku.
Doskonałym przykładem jest tu choćby najgłośniejsza okołoświąteczna akcja społeczna – Szlachetna Paczka. Inicjatywa bardzo szlachetna i bardzo potrzebna, jednak niestety powszechnie bardzo niezrozumiana. Jej sensem w żadnym wypadku nie jest bowiem zakup i wysłanie butów, kurtek, mikrofalówek i mąki. To nie ma być akcja filantropijna. Jej sens leży w spotkaniu z drugim człowiekiem. To wolontariusze odwiedzający rodziny, słuchający o ich potrzebach, wreszcie uczestniczący w radości podczas przekazywania podarunków są istotą i sensem tej akcji. My, kompletując paczki, tylko im pomagamy, sami wcale nie czynimy jakiegoś wielkiego dobra. Nie zatrzymujmy się więc na tym, nie uspokajajmy swoich sumień przekazanym pieniążkiem. Dajmy to, czego mamy współcześnie najmniej – czas i uwagę. Podejmijmy trud nawiązania relacji, nawet jeśli będzie ona mikrorelacją.
Form możliwego zaangażowania jest więcej, znacznie więcej. Podrzućmy kilka przykładów. Możemy zaangażować się np. w organizację „Wigilii dla samotnych”, organizowanej przez Fundację Wolne Miejsca. Możemy zarówno teraz, jak i przez cały rok – pomoc drugiemu człowiekowi nie może ograniczać się do jednorazowej akcji – włączyć się w jedno z dziesiątek działań Caritas, wspierającego dzieci, seniorów, uchodźców, ubogich, głodnych, bezdomnych, niepełnosprawnych, wykluczonych (również z powodu kryzysu przyrodniczego). Możemy wreszcie zrobić na święta coś jeszcze prostszego – zastąpić SMSa z życzeniami, krótką kartką świąteczną, do czego zachęca nas w akcji „Idą Święta” Fundacja Dbam o Mój Zasięg.
Dobra jest więcej. Zacznijmy je dostrzegać. Zacznijmy je współtworzyć.
Marcin Kawko